W 1905 roku było ich w Warszawie osiem i pół tysiąca. Dziś – tylko sto sześćdziesiąt. Najwięcej na Bielanach i starej Sadybie. O latarniach gazowych – o tym skąd bierze się ich cytrynowe światło, jak odróżnić oryginały od replik, skąd przywędrowały na Sadybę i ile ich jeszcze zostało - opowiadał Sadybianom historyk techniki Marek Barszcz z Krajowego Ośrodka Badań i Dokumentacji Zabytków.
Choć wykład miał dotyczyć historii, prowadzący stronił od suchych dat i nazwisk. Co chwilę przeplatał swój wywód ciekawostkami, które żywo poruszały przybyłych gości. Powszechny śmiech wzbudziła szczególnie krótka wzmianka o lampach… elektrycznych. Okazało się bowiem, że lampy elektryczne, zwane pastorałkami, miały dość osobliwy sposób włączania. Ponieważ podłączone były do ogólnej sieci miejskiej, która dostarczała także prąd do mieszkań i domów, nie można było ich wyłączyć za dnia bez szkody dla mieszkańców. Sterowane były więc zegarem, który odpowiadał za ich automatyczne włączanie i wyłączanie w określonych godzinach przez okres kilku dni na raz. W efekcie, jednym z dwóch największych działów warszawskiej elektrowni był… zakład zegarmistrzowski.
70 lat hegemonii gazu (1856-1925)
O oświetleniu elektrycznym trudno było prowadzącemu nie wspominać, ponieważ ostro konkurowało ono z oświetleniem gazowym niemal od początku jego istnienia w Warszawie. Czyli od 27 grudnia 1956 roku, gdy pierwsze 92 lampy gazowe zapłonęły wzdłuż ulic Ludnej, Książęcej, Nowy Świat, Krakowskie Przedmieście oraz na Placu Zamkowym. Od tego momentu, oświetlenie gazowe dominowało w stolicy przez kolejnych 70 lat. A wszystko za sprawą kontraktu, jaki władze carskie podpisały w 1956 roku (a potem wielokrotnie przedłużały) z prywatnym operatorem latarń gazowych - Towarzystwem Dessauskim. Kontrakt ten dawał Towarzystwu monopol na oświetlenie gazowe w Warszawie. Był na tyle długoterminowy, że miasto musiało płacić za lampy gazowe nawet wtedy, gdy na dużą skalę instalowało już w Warszawie nowoczesne, znacznie tańsze i jaśniejsze lampy elektryczne. W efekcie, częste były przypadki, gdy ta sama ulica usłana była lampami zarówno gazowymi jak i elektrycznymi. Oba duplikujące się typy lamp były włączone. Za oba płaciło miasto.
Towarzystwu nie można jednak odmówić osiągnięć. Wybudowało dwie stołeczne gazownie. A do 1905 roku zainstalowało aż 8,5 tysiąca lamp gazowych. Stale też modernizowało sprzęt. A było co modernizować. Pierwsze latarnie gazowe z 1956 roku dawały bowiem światło zbliżone do płomienia świecy. Światło to emitowały rozżarzone do białości cząsteczki węgla licznie występujące w gazie koksowniczym. Takie latarnie zużywały dużo gazu i dawały mało światła. Ale już w 1898 roku, w 6 lat od upublicznienia wynalazku Carla Auera von Welsbacha, Towarzystwo Dessauskie zaczęło instalować siatki żarowe emitujące silny strumień światła. Siatki te, zwane siatkami Auera, są stosowane w warszawskich latarniach gazowych do dziś. To one odpowiadają za ich unikatowy cytrynowy blask. Kolor ten powstaje w wyniku spalania się dwutlenku toru (w 99%) i ceru (w 1%), którymi nasączona jest bawełniana koszulka na ceramicznej oprawce. Choć znacznie jaśniejsze od poprzedników, pierwsze lampy z siatkami Auera miały tylko jeden palnik. Szybko zastąpiono je lampami dwupalnikowymi, a nawet czteropalnikowymi. Dziś na ulicach Warszawy spotkać można już tylko te ostatnie – oraz nieliczne lampy dziewięciopalnikowe.
Oświetlenie elektryczne w natarciu (od 1925 r.)
9 września 1925 r. na mocy Traktatu Wersalskiego gazownia wraz z latarniami przeszły na własność miasta Warszawy. Od tego czasu zaczął się szybki odwrót oświetlenia gazowego. Już 5 lat później, w 1930 roku, liczba latarń elektrycznych pierwszy raz przewyższyła liczbę latarń gazowych. W 1956 roku, rekordowym roku po wojnie, lamp gazowych było 2200, dziesięć lat później – już o połowę mniej. W wyniku modernizacji ulic i budowy nowych osiedli, w połowie lat 70. zostało już tylko 200 latarni. W 1982 roku zostały objęte ochroną konserwatora zabytków. To jednak nie uchroniło wielu z nich przed zagładą. Dziś jest ich w sumie ponad 160, z czego kilkadziesiąt to repliki. Największe skupiska oryginalnych, czynnych latarni można znaleźć głównie na Bielanach, na ul. Agrykoli i na starej Sadybie.
Ciekawostką jest to, że ich obecne usytuowanie jest często wtórne. Przemieszczały się po całej Warszawie. Latarnie, które można spotkać obecnie na Mokotowie i Woli, to często obiekty zainstalowane oryginalnie w Śródmieściu. Z czasem, gdy latarnie elektryczne zostały uznane za synonim nowoczesności i jako takie były instalowane na reprezentacyjnych placach i ulicach w centrum miasta, latarnie gazowe przeszły do „gorszych” dzielnic, na peryferia dawnej Warszawy. Dlatego – zdaniem prowadzącego wykład – na Sadybie istniały od lat 30. dwa systemy lamp: „lepsze”, dające więcej światła, elektryczne osadzono wzdłuż ul Morszyńskiej zamieszkałej przez wyższych oficerów przedwojennego Wojska Polskiego, a gorsze, mało efektywne „gazowe” wprowadzono na ulice urzędniczego Miasta-Ogrodu Czerniaków: Jodłową, Kąkolewską, Goraszewską, Godebskiego, Waszkowskiego, Orężną.
Stara? Nowa?
Choć sadybiańskie latarnie przywędrowały tu z centrum miasta (a potem przenoszono w ramach Sadyby, tak jak dwie latarnie z Goraszewskiej, które zgrupowano obok siebie na wprost lokalnego kościoła), wszystkie są oryginalne i pochodzą z lat 30. Marek Barszcz zdradził, jak rozpoznać ich oryginalność. Świadczą o tym cztery dziury, widniejące przy nasadzie czaszy. Dziury te to pozostałość po śrubach, którymi dokręcano akanty – dekoracyjne elementy lamp, które z czasem zniknęły wykradzione z wszystkich warszawskich latarń (z wyjątkiem jednej, przy ul. Ludnej). Miejsca, w których można zauważyć dziury po śrubach, wskazał Marek Barszcz na nowej latarni gazowej rzeczywistych rozmiarów, dostarczonej specjalnie na wykład przez konserwatora sadybskich latarń – firmę Gaz Serwis. Na pokazywanym, nieoryginalnym egzemplarzu takich dziur nie było.
Na tej samej latarni Marek Barszcz wskazał jeszcze jedno ciekawe miejsce - sterownik gazu, umieszczony w czaszy. Okazuje się, że sterownik ten nie tylko rozdziela płomień gazowy na cztery palniki/lampy, ale również potrafi automatycznie zapalić i zgasić latarnię. Ta druga funkcja była wykorzystywana przed drugą wojną św., kiedy gazownia warszawska zapalała i gasiła latarnie za pomocą skokowego wzrostu lub spadku ciśnienia w sieci. Obecnie, w czasach domowych kuchenek gazowych, wywoływanie gwałtownych różnic ciśnienia jest niedopuszczalne, stąd – mimo istnienia w latarniach mechanizmu do automatycznego sterowania – latarnie włącza i wyłącza człowiek.
Jodłowa jak z bajki
Na koniec spotkania wystąpił z taśmy wideo zapowiadany na plakatach i ogłoszeniach gość specjalny. Był to Piotr Kępczyński z firmy Gaz Serwis, szef trójki latarników, którzy gaszą i zapalają latarnie gazowe w całej Warszawie. Po pozdrowieniu uczestników wykładu, poinformował ich, że już niedługo jego firma przystąpi do konserwacji istniejących latarń gazowych na ul. Jodłowej. Oznaczać to będzie m.in. zdemontowanie ich na kilka tygodni i ponowne zamontowanie w tych samych miejscach. W ramach tego samego zlecenia, powstałego z inicjatywy Towarzystwa, firma Gaz Serwis przygotuje również przyłącza do 9 nowych latarni gazowych, które mają zostać zainstalowane na Jodłowej. Latarnie te nie będą już niestety oryginalne. Choć będą wykonane według tego samego wzoru sprzed 150 lat co obecne latarnie, nowe egzemplarze będą miały automaty zmierzchowe i odblaśnik zwiększający siłę światła.
Tradycyjnie na zakończenie wśród uczestników imprezy rozlosowano 3 egzemplarze wydanej miesiąc wcześniej książki Jarosława Zielińskiego o latarniach warszawskich. Rozlosowano również kilka prezentów (koszulek i czapek) od firmy Gaz Serwis.
Wykład odbył się 8 grudnia 2007 r. w Szkole Podstawowej 103, ul. Jeziorna 5/9 w Warszawie.