Zapraszamy do przeczytania fragmentów książki poświęconych trzem sadybiańskim ulicom: Domowej, Goraszewskiej i Godebskiego.
Domowo na Domowej
W dzisiejszych zwariowanych czasach trudno wyobrazić sobie lepszą nazwę dla ulicy niż „Domowa”. Chyba nigdy nikt nie będzie miał do niej żadnych pretensji. Nie kojarzy się z ustrojami politycznymi, jakie w naszym kraju były i minęły. Jej patronami nie byli ani ciemiężcy narodu polskiego, ani wysługujący się im na czterech zaślinionych łapach artyści, pisarze, naukowcy. Z nazwą ulicy Domowej nie ma takich zagwozdek, jak z Krasickimi – biskup Ignacy czy wręcz odwrotnie (i to dosłownie odwrotnie!) publicysta „Trybuny Ludu”, Jan? Trudno też zgodzić się z wykładnią jednego z działaczy narodowych, który łączy nazwę ulicy Domowej z nazwiskiem płk. Domowa, bliżej nie znanego funkcjonariusza KGB – wprawdzie jeszcze nie odkrytego w archiwach, ale z pewnością nam nieżyczliwego.
Wydawało nam się więc, że z wielu powodów warto odwiedzić ulicę Domową na osiedlu Miasto-Ogród Czerniaków.
Starsi mieszkańcy tego przemiłego osiedla doszukują się chętnie jego tradycji w „Arkadii” Stanisława Herakliusza Lubomirskiego, marszałka wielkiego koronnego w XVII wieku. Swoją „arkadyjską samotnię” wystawił w Czerniakowie jako „pasterską chatkę nad źródłami”, rodzaj pawilonu parkowego, którego wygląd zewnętrzny znany jest z fresku w kościele św. Bonifacego. W jego pobliżu historycy zidentyfikowali dworek przy ulicy Bernardyńskiej 1 jako późniejszą budowlę na fundamentach „Arkadii” Lubomrskiego, gdzie zachowały się siedemnastowieczne płaskie cegły identyczne z murami kościoła.
W jednym z listów opisuje wnętrze „samotni” marszałek wielki koronny następującymi słowami:
„... ściany wszystkich poetów, filozofów et illustrium sapientium konterfektami adoronowałem, stropy globis caelestibus ad motum siderum, a frontospicia kaminów globis terrestribus akkomodowawszy...”
Ówczesny krajobraz rozległych łąk czerniakowskich z pasącym się bydłem, ozdobiony kępami wielkich topoli, bliski był greckiej koncepcji Arkadii – komentuje historyk sztuki Tadeusz Gostyński. Prawdopodobnie też o jakiejś Arkadii myśleli twórcy miasta-ogrodu Czerniakowa, gdy planowali swoje osiedle na skraju rozległych łąk czerniakowskich.
Lubomirski poszukiwał tu odpoczynku i samotności w miejscu szczególnie dogodnym, gdy na tle polityki zagranicznej Sobieskiego i Marysieński popadł z nimi w konflikt i dokonywał własnych posunięć. Wygodnie mu było wtedy obserwować życie dworu królewskiego w Wilanowie ze swej pobliskiej samotni w Czerniakowie.
Podobnych argumentów używali organizatorzy parcelacji tych terenów, gdy zachęcali do kupna działek budowlanych w „ogrodzie-mieście”. Zachwalali nie tylko „ciszę i spokój”, ale też bliskość miasta i Belwederu. Do szosy wilanowskiej, szybkiej i gładkiej, prowadziła z ogrodu-miasta dogodna droga boczna wzdłuż kanału fortecznego (dziś Idzikowskiego). Komunikację ułatwiały też tramwaje i kolejka dojazdowa.
Na tle ogólnego rozwoju osiedla ulica Domowa długo pozostawała na uboczu. Zaczynała się od Jeziornej, za którą nie było wtedy niczego poza łąkami i mokradłami. W pogodne dni wzrok biegł nad nimi tak daleko, że widziało się wały ochronne nad Wisłą i zarys zamglonych lasów falenickich. Zapewne pierwszym, który przy Domowej upodobał sobie tę perspektywę tęskną i arkadyjską, był popularny w przedwojennej Warszawie śpiewak Adam Dobosz, od 1914 roku czołowy solista stołecznej opery.
Miłośnicy muzyki szczególnie cenili sobie jego partie tenorowe jako Leńskiego w „Eugeniuszu Onieginie”, Stefana w „Strasznym Dworze”, Pinkertona w „Madame Butterfly”. Sąsiedzi z Miasta-Ogrodu opowiadali mi, że na Domowej nigdy nie śpiewał, natomiast wyróżniał się znawstwem drzewek owocowych, zwłaszcza moreli. Bardzo szanował dobrosąsiedzkie stosunki i naturalne otoczenie swego domu na Domowej.
W późniejszych latach, kiedy rozbudową zajmowała się spółka akcyjna „Tereny”, związana z Górnośląskim Towarzystwem Hipotecznym, osiedle dość daleko odeszło od koncepcji „nowoczesnej Arkadii”. Dopóki obowiązywał przepis Towarzystwa „Miasto-Ogród Czerniaków” (spółka z odpowiedzialnością udziałami), że na jednej działce można przez 36 lat stawiać jeden tylko dom, zachowywano jedność stylu architektonicznego. W dobie Wielkiego Kryzysu potrzeby życiowe zmusiły do rezygnacji z tych ograniczeń. Nastąpiły podziały parceli, kupowali je przypadkowi nabywcy, dla których pojęcie „Arkadii” straciło swój dźwięk. Zmienił się też rodzaj architektury, ożywionej teraz przez funkcjonalizm.
Tylko nazwa ulicy pozostała ta sama. Całe szczęście!
Goraszewska zawsze na miejscu
W mojej prywatnej skali honorową lokatę przyznaję na Mokotowie Górnym ulicy Pilickiej, na Mokotowie Dolnym – Goraszewskiej. Obie te ulice są zawsze na miejscu, co stwierdzam i potwierdzam, od sześćdziesięciu lat w częstej obserwacji z boku, ale nie z ukosa.
Obie w tym czasie przeszły to samo – począwszy od parcelacji podmiejskich terenów, do wytyczania ulic, rozwijania budownictwa willowego przez dramaty wojenne i powojenne z "dekretem październikowym 1945" najbardziej dotkliwym.
Obie doczekały wstydliwych prób przywrócenia dawnej własności, swobodnego nią obrotu, nowego budownictwa. I zawsze były na miejscu.
Nad zasługami Pilickiej (zapoczątkowanymi w czasach, kiedy najsłuszniej nazywała się Romantyczna) nie będę rozwodzić się ze względów czysto osobistych – spędziłem tam dużą część życia.
"Goraszewską poznałem pod koniec lat trzydziestych, kiedy jeszcze związana była bezpośrednio z Powsińską, co oznaczało przejazd przez tor kolejki Belwederskiej". Poprzednie zdanie, ujęte w cudzysłów, brzmi jak dość intymna relacja z pierwszej randki: "bezpośrednio", "przejazd przez tor" – wszystkiego można się domyślać.
Ale pierwsze spotkanie z Goraszewską nie było moją inicjacją. Koledzy, z którymi bawiłem się nad fosą Fortu Dąbrowskiego, dość szeroko wtajemniczali mnie w życiorys mojej oblubienicy Goraszewskiej (na poziomie wstępnej klasy prywatnej szkoły "Zespołu Nauczycielskiego"). Dowiedziałem się więc, że na początku były rozparcelowane dobra ziemskie Czerniaków – Wielkie i Małe Siekierki, których rozległości (Wielkie!) nie potrafiłem sobie nawet wyobrazić. Nazwa ulicy Goraszewskiej miała pochodzić od folwarku Goraszewo – nigdy nie wskazano mi go nawet na dokładnej mapie sztabowej.
Poznałem za to, już w tak młodym wieku, różne ploteczki i miejscowe nowinki, jakie dzisiaj zaliczamy do "zakulisowych". Sklepikarka Rutkowska z Powsińskiej złamała właśnie monopol Wardeckich z Bernardyńskiej i zaczęła taniej o grosz sprzedawać kajzerki. W mydlarni Szkupla pojawiły się taśmowe kapiszony. Podobno wyprowadził się z Sadyby dr Biskupski, przyjaciel dzieci.
Mieszkałem wtedy – w latach 1939-1944 – na Górnym Mokotowie. Miasto-Ogród i Sadyba były dla mnie wyspą egzotyczną wśród dalekich mórz. Na spotkania z kolegami wyprawiałem się co tydzień wypróbowaną trasą przez teren szkoły Giżyckiego, Królikarnię, osiedle pilota Idzikowskiego, wzdłuż fosy, napełnionej żywą wodą (dziś ze szczętem zarośniętej trzcinami), nad którą co godzinkę przejeżdżał pociąg kolejki Belwederskiej, obok dworku Potockich...
Ówczesna Powsińska była prawie pusta. Jedynym wówczas stałym punktem odniesienia po stronie cmentarza można nazwać willę Sobańskich. Znacznie dalej dopiero – i to po nieparzystej stronie – pojawiła się kamieniczka na rogu Podhalańskiej i Powsińskiej, pamiętna sklepem spółdzielni "Zjednoczenie". Próżno dziś szukać na Sadybie ulicy Podhalańskiej, zastąpiono ją bodaj Orężną. Dlaczego? Mówiono mi w tym osiedlu, że nastąpiło to w latach późnych czterdziestych, kiedy Podhale było w ogóle na indeksie z powodu potępionego oficjalnie zgrupowania zbrojnego "Ognia". Zdaje się, że po 1953 roku Podhalańska wróciła do spisu warszawskich ulic, ale już nie na Sadybie, lecz na Grochowie.
Takich przekrętów w nazewnictwie nie mogłem przewidzieć latem 1939 roku, kiedy dotarłem do Miasta-Ogrodu. Była to rzeczywiście wyspa egzotyki w morzu codzienności. Idąc od Jeziorka Czerniakowskiego ulicą Goraszewską miałem przegląd zieleni, prawie nie spotykanej w innych częściach Warszawy. Na tabliczkach z numerami domów widoczne były nazwiska właścicieli. Po latach skonfrontowałem swoje wspomnienia z dokumentami i stwierdziłem, że niektóre wspomnienia okazały się zadziwiająco żywe.
Jeszcze dziś nieufnie patrzę na nr 14, bo przed 60. laty ostrzegano mnie, że mieszka tam srogi dentysta. O lekarzu z naprzeciwka (nr 13) wiedziałem, że jest "skoczno-energiczny", co brzmiało bardzo groźnie. Willa nr 19 należała do dyrektora Burdowicza, którego przywoził do domu szofer amerykańskim samochodem (co i przed wojną było rzadkością).
O kompleksie parceli między ulicami Goraszwską, Godebskiego i Kąkolewską rozpowiadano, że właściciel Ulatowski obiecał je ofiarować pod kościół. Po wojnie architekt Stanisław Marzyński przebudował na ten cel istniejącą willę. Na przyległym placu wzniesiono potem kościół pod wezwaniem św. Tadeusza Apostoła, szczęśliwie zharmonizowany z okoliczną zabudową willową i wolny od nadmiernego monumentalizmu.
Od roku 1924, kiedy powstawała oficerska spółdzielnia mieszkaniowa i zaczęto tworzyć "Miasto-Ogród Czerniaków", od początku przykładano wiele troski o harmonijną budowę i urządzanie nowego osiedla. Dzięki życzliwości jednego ze spadkobierców pierwotnych właścicieli przy ulicy Goraszewskiej mogłem skopiować związane wtedy z budową zastrzeżenia:
– Wszelkie projekty budowlane winny uzyskać zgodę Zarządu Towarzystwa "Miasto-Ogród Czerniaków" celem zapewnienia całej dzielnicy jednolitego charakteru... Na części południowo-zachodniej, obejmującej grupy "Goraszew", "Pod Gajem", i "Przed Fortem" obowiązuje harmonijny styl zabudowy, nawiązujący do architektury polskiej końca XVIII i początków XIX wieku – z uwzględnieniem technicznych wymagań doby obecnej i doborem estetycznych materiałów budowlanych... Za zgodą Zarządu wolno projektować w dolnej kondygnacji: a) pomieszczenia sklepowe; b) pomieszczenia instytucji użyteczności publicznej, zrzeszeń i korporacji...
W roku 1939, kiedy po raz pierwszy zajrzałem na Goraszewską, zaczęto już wyłamywać się z "jednolitego stylu architektury XVIII/XIX wieku. "Pojawiało się coraz więcej pudełkowatych willi >>nowoczesnych<<, w których >>pomieszczeniami instytucji użyteczności publicznej<< były przeważnie podziemne garaże. Po wojnie przerobiono niektóre na warsztaty rzemieślnicze. Z sentymentem wspominam taką podziemną cukiernię blisko narożnika Goraszewskiej z Powsińską. Dziś wisi tam szyldzik >>Części do Mercedesa<<.
"Ogród-Miasto Czerniaków" zachował długo swój styl nie tylko w architekturze, ale i w sposobie życia mieszkańców. Pamiętam, jakim wstrząsem dla całego osiedla była jesienią 1942 roku wiadomość o śmierci w obozie Auschwitz popularnej na całym Mokotowie lekarki, dr Zofii Garlickiej, która tu właśnie, w willi nr 10 została przez Gestapo przyłapana na działalności konspiracyjnej.
I wtedy ulica Goraszewska spowita żałobą, znalazła się na swoim miejscu.
I miasto, i ogród. Ulica Godebskiego
Domy przy uliczkach Goraszewskiej, Godebskiego, Jodłowej i Zielonej wydają się brodzić w gęstwinie krzaków i drzew, niektóre posesje przypominają ogród botaniczny – tyle w nich rzadkich kwiatów i pnączy, a nawet aloesów, kaktusów i palm, wyniesionych w swych wielkich donicach wprost z mieszkań na letnie "przewietrzenie".
Wśród miejscowych kasztanowców najwięcej tych, które kwitną na różowo i liście mają także jakby nieco inne, soczyściej zielone. W pełni rozwinięty bez jest tutaj tak pospolity, jak w innych dzielnicach – znaki drogowe i tabliczki z napisem: "tu zieleń". Nawet psy mają tu weselsze mordy, rześko poszczekują zza płotów i nie muszą włóczyć się z podwiniętymi ogonami wzdłuż cuchnących murów.
Kameralny nastrój tego osiedla podkreślają inne jeszcze, charakterystyczne nazwy ulic: "Domowa", "Zaciszna". Profesor Oskar Sosnosnowski, projektant "Miasta-Ogrodu Czerniakowa" i jego mieszkańcy przerzucili w ten sposób (sami pewnie o tym nie wiedząc) jakby "most porozumienia" między odległymi epokami: między pierwszą ćwiartką XX wieku i końcową XVII wieku, kiedy książę Stanisław Herakliusz Lubomirski wzniósł nad obecnym jeziorkiem Czerniakowskim pawilon wypoczynkowy, zwany "Arkadią" albo "Domkiem pasterskim".
Budowla ta sąsiadowała z terenami obecnego "Miasta-Ogrodu": właśnie na fundamentach "Arkadii" – przypuszczają historycy sztuki – stoi znany w tej okolicy dworek przy początku ulicy Bernardyńskiej. Od 1922 roku do Powstania Warszawskiego należał do rodziny Zatwarnickich, właścicieli dóbr Czerniaków i Łomna. Po ostatniej wojnie zajął się nim i ocalił od zniszczenia wybitny architekt, prof. Zbigniew Karpiński.
W siedemnastym stuleciu książę Lubomirski pragnął w swej "Arkadii" na Czerniakowie oddalić się od zgiełku śródmieścia, rozmyślać o zagadkach bytu, przybywać w pasterskiej prostocie, wśród niewygód i wyrzeczeń. Był to dla ówczesnego marszałka koronnego wielkopański kaprys.
Dziś, w drugiej połowie XX wieku, dzięki usilnym staraniom władz stołecznych, mieszkańcy "Miasta-Ogrodu Czerniakowa" zostali skutecznie oddaleni od zgiełku śródmieścia: nie ma kolejki Wilanowskiej, zlikwidowano tramwaj, zastąpiono go przeciążonymi autobusami. Jakby zgodnie z kaprysem księcia Lubomirskiego, dzisiejsi mieszkańcy "Arkadii" czerniakowskiej żyją w pasterskiej prostocie, wśród niewygód i wyrzeczeń: kłopoty z kanalizacją, wątła sieć handlowa, mało telefonów, nadmiar hałaśliwych i smrodliwych warsztatów samochodowych. Można też roztrząsać zagadki bytu: dlaczego planiści miejscy wciąż traktują "Miasto–Ogród" – harmonijną, zabytkową już całość architektoniczną – jak puste pole budowlane, które można dowolnie kroić i rozdzielać?!
Co prawda, po drugiej stronie ulicy Powsińskiej rozwinęło się przez te lata wielkie osiedle na Sadybie. Jeszcze dalej na zachód zamknęły horyzont Stegny swą geometryczną monotonią. Nie wiem – może na skutek tego nastąpiło całkowite odwrócenie proporcji, poczucia smaku, rytmu i taktu urbanistycznego? Może na tle nowej Sadyby, nowych Stegien te staroświeckie, bezładnie rozrzucone domki w pobliżu jeziorka Czerniakowskiego niepotrzebnie drażnią swą innością czyjeś spokojne, posłuszne sumienie twórcze?
Przy ulicy Godebskiego – ile posesji, tyle odmienności. Od takich skromnych szaraczków budowlanych aż do masywnych "kamieniczek willowych". Przy bramie jednej z nich (nr 10) można odczytać na poły zatarte nazwisko właściciela: "Pryliński".
Warto było przyjść do "Miasta-Ogrodu" choćby po to, aby przypomnieć to nazwisko. W międzywojennej Warszawie co trzeci chyba szofer – zawodowiec lub amator – był uczniem Heljodora Prylińskiego. Istniały w tamtych latach w stolicy dwie najstarsze i najbardziej cenione szkoły samochodowe: Prylińskiego w Alejach Jerozolimskich 27 i Tuszyńskiego na Nowym Świecie 44. Uczyli "kręcenia kółkiem" inni też specjaliści, inżynierowie Tarnowski, Kopczyński, From – ale nazwiska "Tuszyński" i "Pryliński" brzmiały w tej dziedzinie jak symbole. Podczas okupacji dołączył do nich inż. Z. Sroczyński, który "szkolił tanio i gruntownie" – tak się ogłaszał.
Nazwiska Sroczyński, Tuszyński, Pryliński zapisały się też w dziejach warszawskiego ruchu oporu: szkolili się u nich młodzi kierowcy-uczestnicy zbrojnych akcji przeciwko hitlerowcom.
Takie różnorodne skojarzenia historyczne podsuwa spacer po "Mieście-Ogrodzie" na Czerniakowie. Zdołało przetrwać do dziś i jako miasto, i jako ogród.
O autorze
Jerzy Kasprzycki (1930-2001) polski dziennikarz, varsavianista. Ukończył studia na Wydziale Historycznym Uniwersytetu Warszawskiego, które łączył od 1950 roku z pracą w dzienniku „Życie Warszawy”. Przez ponad 30 lat prowadził tam stały cykl „Warszawskie Pożegnania” z rysunkami Mariana Stępnia, a następnie Kazimierza Nowaka, wydanym później w formie książkowej. Był autorem wielu popularnych książek, takich jak „Pożegnania warszawskie” (1971, 1982, 1986), „Osobliwości warszawskie” (1979), „Warszawa nieznana” (1981), „Warszawa jaka była” (1984), „Żydzi Warszawy” (1988) oraz 6-tomowej ilustrowanej publikacji poświęconej poszczególnym dzielnicom miasta, zatytułowanej „Korzenie miasta. Warszawskie pożegnania” (1996-2004). Publikowane teksty dotyczące Sadyby (i okolic) pochodzą z tomu IV: „Mokotów i Ochota”, wydanego w roku 2004.